Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański. |
Muscat. Opera. |
Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).
Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad. |
W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]
Quryyat. |
Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu. |
Wadi Shab |
Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.
Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem |
Wielki Meczet. |
Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.
Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu).
Nizwa. Souq. |