Quantcast
Channel: Dom nad jeziorem
Viewing all 471 articles
Browse latest View live

Valle de los Caídos - frankistowska Walhalla


Reminiscencje chlorofilowe - Aida w Xanten

Z ziemi włoskiej do polskiej i z powrotem

$
0
0
Nie tak dawno AndSol zauważył, że Polacy to Włosi północy. Dziś przy biesiadzie przyjaciel skonstatował, że nie można bezkarnie z ziemi polskiej do Wolski, że każdej akcji towarzyszy reakcja. I faktycznie, w ostatniej (rzadko śpiewanej) zwrotce hymnu włoskiego słyszymy (czytamy):

Già l'Aquila d'Austria
Le penne ha perdute.
Il sangue d'Italia,
Il sangue Polacco,
Bevé, col cosacco,
Ma il cor le bruciò.


W dość pobieżnym tłumaczeniu (włoskim dysponuje operowym) tekst jest niezbyt ekologiczny. Chodzi o to, że orłowi austriackiemu wypadły pióra. Ówże (aby się leczyć?) pił (wraz z kozakami) krew włoską i polską. Niestety terapia okazała się zabójcza, krew wypaliła mu serce. Czernina bardzo niezdrowa. Ale co z opitymi krwią polską i włoską kozakami? Już wiadomo: zasadzają się na Patryjotów w okolicach Ogrodu Saskiego.


PS. W ogóle dalsze zwrotki hymnów kryją wiele mroczych tajemnic (vide papistowskie mrzonki, łotrostwo księży i zbuntowani Szkoci w "God Save the Queen").

Głos po wodzie niesie...

$
0
0


Tak się jakoś złożyło, że rozluźnił się nam kontakt z lokalnym, poznańskim teatrem operowym. Po części zapewne dlatego, że się przeprowadziliśmy kilka lat temu pod miasto i wyjście do opery stało się wyprawą - a skoro trzeba wsiadać w samochód, to można już zajechać na przykład do Berlina (“Cześć Jasiowi[*], cześć i chwała, za tę drogę wieczna cześć”) czy innej Łodzi, albo i, o zgrozo, Warszawy. Trudno było też zgodzić się z ofertą programową dyrektora Znanieckiego - ja owszem, wierzę w różne dziwactwa na małej scenie, byleby były hors d’ouvrem a nie piece de resistance, dziwactw na dużej scenie (“Dzień świra” kompozytora Tabęckiego, przy którym Piotr Rubik jest wybitnym filharmonikiem) przyswajać już nie mogę. Zresztą nigdy nie mogłem.

Nie jest celem tego wpisu opisanie kondycji poznańskiej opery po zakończonej jakiś czas temu dyrektorskiej kadencji Znanieckiego, zwłaszcza, że wnikliwej analizy dokonał już Maciej Jabłoński w eseju (GazWyb) “Jak Michał Znaniecki eksperymentował z poznańską Operą”. Chciałem tylko opisać swoje, mam nadzieję, pożegnanie z reżyserem Znanieckim, które odbyło się w zeszłą niedzielę przy okazji “Eugeniusza Oniegina”.

Spektakl jest koprodukcją miedzynarodową (Kraków, Poznań, Bilbao, La Plata), co podobno jest ze względów kosztowych korzystne dla uczestniczących oper (a poza tym wpisuje się pieknie w modus operandi Znanieckiego - reżysera na walizkach). Z tego, co doczytałem, spektakl dotarł do Poznania (premiera kwiecień 2012) po premierze krakowskiej (grudzień 2010) i staggione w Bilbao oraz La Plata. Notka PAP donosi triumfalnie  o “prestiżowej nagrodzie Premios Líricos Teatro Campoamor” dla spektaklu za najlepszą inscenizcję roku 2011. Zaraz, zaraz: Teatro Campoamor to nieduży teatrzyk w równie niedużym asturyjskim Oviedo, a nagroda jest przyznawana od 2005 roku przez fundację, którą założył miejscowy samorząd. To mniej więcej tak, jakby teatr w Częstochowie przydzielał nagrody prezydenta miasta. No ale wiadomo, polski kundlizm przeze mnie przemawia, niech ma i niech się cieszy.

Teraz już kurtyna w górę. Tandetna, przeładowana scenografia, jakiś totalny bałagan na scenie, pnie brzóz, srebrne kurtyny, fioletowa poświata, aluminiowe wiadra. I starsza pani (Łarina, matka Tatiany i Olgi) usiłująca robić strip-tease, w czym, na szczęscie, przeszkadza jej inna starsza pani (Filipiewna). Generalnie reżyser ma dużo różnych małych pomysłów, którymi usiłuje przykryć brak dużego pomysłu na reżyserię całości. Słodką tajemnicą Znanieckiego pozostanie dlaczego Triquet próbuje zgwałcić Tatianę na stole bilardowym, przy entuzjazmie pozostałych gości. Dlaczego pojedynek Leńskiego z Onieginem rozhermetyzowany jest tłumem postaci wpadających na scenę (w tym Łarinę, która z jakiejś niedocieczonej przyczyny demonstracyjnie je w tym momencie jabłko). A sam pojedynek, dlaczego na krach? A Tatiana dlaczego przyjmuje Oniegina w desusach, zarówno we własnej sypialni w pierszym akcie, jak i później, będąc księżną Gremin, w akcie trzecim? (No, może to logiczne, tam jest dziedziczne obciążenie ekshibicjonizmem). 

W ogóle reżyser Znaniecki nie ma pomysłu na ruch sceniczny. W odróżnieniu od reżysera Trelińskiego, który chóru nie lubi i chowa go już to za scenę, już to do orkiestronu, już to na balkony widowni, reżyser Znaniecki chór, balet i statystów lubi i zgodnie z maksymą "im więcej tym lepiej" trzyma wszystkich na scenie przy każdej możliwej okazji (albo i bez), ale nie ma pomysłu na to, co ci wszyscy ludzie mieliby na tej scenie robić. Więc albo zastygają jak świeczki w kandelabrze, albo miotają się po niej bez sensu. Inna sprawa to kostiumy. Ja rozumiem względy budżetowe, konieczność oszczędności i że trzeba z jednej beli materiału cały chór obszyć, zwłaszcza aby się odróżniał od bardziej wielobarwnych solistów. Ale nie rozumiem dlaczego rosyjscy żniwiarze w I akcie ubrani są na czarno. I nie rozumiem, dlaczego wszystkie damy na balu w II akcie mają zielone kostiumy (rzucili na gubernię do GSu zieloną taftę i lokalne ziemiaństwo obkupiło się i obszyło).

To wszystko, co napisałem wyżej to jest nic i długo jeszcze niczym pozostanie przy reżyserii i scenografii trzeciego aktu, w którym reżyser każe solistom, chórowi i baletowi taplać się w wodzie. Reżyser Warlikowski ma taką obsesję na punkcie basenu kąpielowego, który umieszcza we wszystkich swoich inscenizacjach w ramach poprawiania librecistów, którzy akurat nie przewidzieli basenów w swoich operach. Ale u reżysera Warlikowskiego basen jest pusty, rzec można symboliczny. Późne wnuki reżysera Warlikowskiego poprawiają mistrza wprowadzając na scenę wodę: Treliński w “Latającym Holendrze” i teraz Znaniecki w “Oniegnie”. Woda nie jest jeszcze na tyle głęboka, aby balet uprawiał pływanie synchroniczne, ale jakieś chlupane i pryskane tańce mogą się odprawiać i odprawiają. W gustownych kaloszkach. Dziwne to rzuca światło na bale petersburskiej arystokracji w pierwszej połowie XIX wieku.

Książe Gremin jeździ sobie po tej sadzawce wózkiem inwalidzkim (nie pytam już dlaczego - poznański teatr wózek ma na stanie: jeździ nim w Traviacie baron Douphol, w Ernanim Silva, więc Znaniecki jako dobry dyrektor dba o amortyzację środków trwałych) ergo woda go nie dotyczy, ale taplać się musi Tatiana: najpierw zrzuca suknię do wody, aby potem, po odprawieniu awansów Oniegina podnieść ją mokrą i próbować na siebie założyć. Sam Oniegin brodzi w brodziku z godnością niczym czapla.

No dobrze, a teraz trzeba się zapytać - dlaczego? Czy też, w wersji bardziej uproszczonej: po jaką cholerę? Co wnosi wystawianie trzeciego aktu w sadzawce, czym jest spowodowane, jakie głębie interpretacyjne z sobą niesie? Otóż, odpowiadam, nic nie wnosi, niczym (oprócz chorej fantazji reżysera) nie jest spowodowane i nie niesie żadnych głębi. Są jakieś opery związane z wodą, które, gdy kto się uprze można wystawiać w akwarium, na przykład “Poławiacze pereł” czy “Rusałka”, ale przecież nie “Oniegin”!? Widz nie dostaje żadnych wskazówek interpretacyjnych z treści sztuki. Musi zapoznać się z wywiadem z reżyserem, w którym czytamy, że oto Onieginowi roztopiło się serce: emocje były zamarznięte i teraz puściły. No proszę, a ja myślałem, że Gremin na wózku nie trzyma moczu i posiusiuje się po całym pałacu. Można tylko się cieszyć, że reżyser Znaniecki nie połączył swojej koncepcji z warszawskiej “Łucji z Lamermoor” (świat do góry nogami) z “Onieginem”, bo wtedy woda byłaby nie do opanowania.

Dawno temu nasi znajomi pracujący w hamburskiej operze opowiedzieli nam o horrendalnej inscenizacji “Nabucco”, gdzie pani reżyser zrobiła na początku zebranie załogi i przedstawiła swoja koncepcję spektaklu i jego osi dramaturgicznej: tytułowy bohater wykorzystuje seksualnie swoje córki: Abigail i Fenenę, co prowadzi do rywalizacji pomiędzy nimi o względy ojca. Na nieśmiałe protesty, że to jakby mało związane z treścią i w sumie niezbyt życiowe pani reżyser odpowiedziała asertywnie, że jest to bardzo życiowe, co więcej przytrafiło się to właśnie jej w dzieciństwie. I jej psychoterapeutka miała taką koncepcję żeby odreagować tę traumę poprzez pokazanie jej na scenie. I to jest bardzo dobra koncepcja. Nie wiem, co przytrafiło się w dzieciństwie reżyserowi Znanieckiemu, ale może trzeba przestać odreagowywać to reżysersko.

[*] chodzi o Jana Kulczyka i Autostradę Wielkopolską; oczywiście oprócz czci i chwały w grę wchodzą również pieniądze

Tajemnica Carmen

$
0
0

„Tajemnicy, którą znam, nigdy nie zdradzę…” – droczy się Carmen z żołnierzem w pierwszym akcie opery Bizeta. Odkąd pamiętam, zawsze mi coś nie pasowało w postaci Carmen i chyba dopiero teraz zrozumiałam co. Nasunęły mi to czerwone pantofelki śpiewaczki podczas klasycznej do bólu (przynajmniej przez większość czasu) inscenizacji w Deutsche Oper. Chyba nie potrafię już patrzeć na czerwone obuwie na jakiejkolwiek scenie nie mając natychmiastowego skojarzenia z baśnią Andersena. To informacja „Chcę zbyt wiele”. Carmen tym różni się drastycznie od reszty kobiet w tej operze, że chce zbyt wiele. I moim zdaniem wcale nie o to chodzi, że jest „kobietą wyzwoloną”. Poczucie mentalnej swobody nie musi łączyć się z seksualną prowokacją, z której Carmen uczyniła niemal swój znak firmowy. Ona wręcz ocieka seksem w stopniu nieporównywalnym nie tylko z wiejską cnotką Micaelą, ale nawet z frywolnymi i zalotnymi Frasquitą i Mercedes. Carmen jest celowo przerysowana, napastliwa w swojej kokieterii – de facto tak superkobieca, że aż prawie męska. Chce żyć po męsku, agresywnie i nie licząc się z uczuciami innych i przez większość czasu jej się to udaje. A może sekret największej diwy wśród operowych uwodzicielek polega na tym, że Carmen… wcale nie jest kobietą?

Patrząc na tradycyjne dekoracje przedstawiające urocze dziewiętnastowieczne Hiszpanki flirtujące niewinnie z szarmanckimi señores pod wygrzanym śródziemnomorskim słońcem murami Sewilli wyobraziłam sobie całkiem inną Carmen. Też działaby się w Hiszpanii (a co tam), ale byłaby w stanie przybliżyć dzisiejszemu odbiorcy ten szok i skandal, który przesądził o powodzeniu opery Bizeta na wielkich scenach na następne półtora wieku; dziś zagubiony pod kurzem cepeliowskiej opowiastki o ślicznej Cygance i zazdrosnym żołnierzu.  Nie jestem zwolenniczką szokowania pour epater les bourgeois, zwłaszcza w operze, ale akurat w wypadku Carmen myślę, że musi być skandal, bo inaczej będzie banał.

Moja Carmen jest chłopcem – i to nawet nie transseksualnym chłopcem, który czuje się dziewczyną i ukrywa swoją biologiczną tożsamość przed całym światem (jak bohaterka Gry pozorów Neila Jordana). Już raczej kimś takim jak Angel z musicalu Rent– „aniołem” bez płci, a może z obiema naraz. Urodzoną gwiazdą, przykrym zrządzeniem losu przykutą do fabrycznej taśmy produkcyjnej i marzącą o tym, o czym wszystkie rynsztokowe gwiazdy – o pieniądzach, kochankach, władzy. Tajemnica Carmen jest tajemnicą Poliszynela; wszyscy, (może z wyjątkiem gąski Micaeli) wiedzą, że damskie ciuszki i makijaż to maska – ale i tak w dziwny sposób ta istota działa na ich zmysły. Tragedia Don Josego polega na tym, że wbrew sobie zakochał się w chłopcu (jako w dziewczynie) i sam stracił poczucie tożsamości. Niby nie jest gejem – nigdy nim nie był – ale dla jednej Carmen robi wyjątek. W scenie miłosnej czułym gestem zmywa jej gruby makijaż.

Knajpa Lillas Pastii – w Berlinie pokazana jako sympatyczna trattoria za drewnianym płotkiem – to u mnie bar, w którym schodzą się wszelcy odmieńcy. Prym wodzi tam jednak Carmen, przebrana z fabrycznego fartucha w olśniewający kostium plastikowej primadonny. Zdecydowanie to nie miałoby być wulgarne. I żadnych postapokaliptycznych, zasyfiałych miast – piękna, gorąca Sewilla i ludzie szukający wolności i zabawy. Żadnych śmietników cywilizacji – karnawał. Do knajpy przychodzi kolejny amator mocnych wrażeń – Escamillo, który tutaj nie byłby torreadorem, ale opiętym w równie ciasny kostium celebrytą-żużlowcem. Napakowany testosteronem macho z tatuażami i w skórzanej kurtce. Tak męski, że nawet faceta by przeleciał.

Potem następuje pojedynek o Carmen pomiędzy motocyklistą-milionerem Escamillem a zwykłym żołnierzem (a może policjantem) – jak nie trudno zgadnąć, ambitnej drag queen już pachną pieniądze i sława. Ale póki co lepszy wróbel w garści (kasę zapewni przemyt marokańskiego haszyszu) – nawet jeśli plącze się za nim jakaś nudna wieśniaczka.

Na koniec zacytowałabym jedną ze scen z berlińskiego przedstawienia, kiedy reżyser po dwóch i pół aktach doszedł do wniosku, że realizm realizmem, ale może można by dodać tu kilka symboli. Carmen przychodziła na corridę w (męskiej!) kurtce torreadora, a więc prawdziwa walka z bestią toczyła się nie na arenie, ale w kuluarach, pomiędzy nią a oszalałym z zazdrości Don Jose. U mnie Carmen-chłopiec też przyjdzie na fiestę (corrida jest tylko metaforyczna, naprawdę są to wyścigi motocyklowe) ubrany w kurtkę torreadora (i obcisłe skórzane spodnie zamiast spódnicy do ziemi). W Berlinie zabrakło mi podkreślenia „corridy” ruchem scenicznym, Jose-byka atakującego Carmen-torreadora nożem niczym rogami. Ja chciałabym pokazać jego rozdarcie, wstręt do samego siebie, że zapragnął chłopca; wstręt do Carmen, że nie jest kobietą, o której Jose marzył. Po zadźganiu jej nożem (co może sugerować gwałt) Don Jose mógłby na sam koniec wykastrować trupa, symbolicznie czyniąc Carmen bliższą swoich marzeń.

W Berlinie przed corridą Mercedes i Frasquita ostrzegały Carmen przed zazdrosnym Don Josem pojawiając się w przepięknych czarnych sukniach z wielkimi czarnymi skrzydłami niczym anioły śmierci. Było to bardzo malownicze, chociaż z zupełnie innej inscenizacji, niepasujące do reszty. U mnie jedynym aniołem byłaby sama Carmen. Nie mam pojęcia kto mógłby to zaśpiewać – chyba raczej młodzieniec niż kobieta, tak by w scenie tańca (lap dance?) dało się zrobić striptiz do nagiej (męskiej) klatki piersiowej. Może to jest pomysł bardziej na film, niż na scenę. Może jakaś mezzosopranistka mogłaby śpiewać z offu, a na scenie zastępowałby ją np. piękny tancerz. Albo znaleźć jakiś dźwięczny męski alt. Sama nie wiem… Ale trudno mi będzie po wczorajszym znowu widzieć w Carmen kobietę.

Pięć zdań na koniec roku

$
0
0
Przetrwaliśmy koniec świata (choć, jak zastrzegał Marek Grechuta słowami Ewy Lipskiej, "nie ma pewności, że to naszego świata") i świąteczne obżarstwa, a jeszcze wcześniej sporo rzeczy miłych i kilka niezbyt przyjemnych. Przeczytaliśmy sporo książek (jedną nawet napisaliśmy), zobaczyliśmy kolejny kawałek świata, parę filmów i kilka spektakli. Smuciliśmy się smutkiem naszych przyjaciół i ogrzewali w cieple ich radości. Mimo wszystko to był dla nas dobry rok. Życzymy sobie - a przy okazji Wam wszystkim - żeby następny nie był gorszy!

Bjerkebæk, Lillehammer. Dom Sigrid Undset.

Upiór na ekranie

$
0
0
Poniższa notka jest odpowiedzią na wpis umieszczony na fascynującym blogu Legendum est


UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.



Dzięki za ten wpis i za „laurkę” we wstępie. Jest taka teoria, że jak się czemuś poświęci 10000 godzin (co wyliczono średnio na 10 lat), to będzie się w tym ekspertem. Ja w tej historii siedzę już (o zgrozo!) lat dwadzieścia z okładem – ale czy jestem ekspertem, czy wciąż tylko zakochaną fangirl, naprawdę nie wiem. Moim zdaniem z Upiorem (generalnie) jest ten problem, że jako opowieść jest to materiał niesamowicie wręcz plastyczny, w który można „wczytać” prawie wszystko, co się chce – już od bardzo wieloznacznej i pełnej nierozwiązanych zagadek (np. Czy Erik był mordercą?) powieści Leroux. Każda z kilkudziesięciu (sic!) adaptacji jest inna, wiele nie łączy z oryginałem (ani pomiędzy sobą) prawie nic, czasem tytuł, czasem imiona bohaterów lub jakieś poboczne wątki. Dlaczego nie lubię filmu Schumachera? Otóż dlatego, że uwielbiam spektakl Webbera i boli mnie, kiedy ktoś go spłyca i psuje (vide horrendalna non-replica w warszawskiej Romie). Czym moim zdaniem najbardziej różni się film od spektaklu? Rozłożeniem akcentów w związkach pomiędzy trójką głównych bohaterów, a szczególnie pomiędzy Christine a (tu bezimiennym) Erikiem.

Po pierwsze, w spektaklu Upiór nie jest prawie młodzieńcem, a mężczyzną dojrzałym (choć absolutnie nie starym), jest więc wyraźny motyw Faustowski. Nie ma najmniejszej wzmianki o „hodowaniu” sobie protegowanej od dzieciństwa – Christine pojawia się w Operze jako młoda kobieta (młoda, ale zdecydowanie kobieta, nie zaś istota de facto będąca dzieckiem). Dla mnie jest to opowieść o ludziach „po przejściach” (czego młody wiek Christine zupełnie nie wyklucza – ona ma potężną traumę po ojcu), zakochujących się w sobie znienacka i ku obopólnemu przerażeniu. Oboje - a już na pewno Erik, z jego własną gigantyczną traumą – są świadomi, że społeczeństwo (XIX wiek!) wyklucza samą możliwość tej miłości. To nie chodzi nawet o związek młodej kobiety z o wiele starszym mężczyzną, który miał pecha urodzić się ze zdeformowaną twarzą – ale o wybór dwóch dróg życiowych: bycia „normalną kobietą” (wicehrabiną, żoną-i-matką) albo „potworem” (primadonną, kobietą oddaną swojej pasji, a nie rodzinie).

U Webbera mamy taki trochę „gotyk bez gotyku”. „Ducha”, który okazuje się zwykłym (choć nietuzinkowym) człowiekiem, jego „ofiarę”, która jest (konkretnie bywa, w zależności od grającej ją aktorki) tak chętna i współpracująca, jak wspomniana przez Ciebie Mina u Coppoli. I tego trzeciego – „rycerzyka”, który przy bliższym oglądzie okazuje się autorytarnym i dominującym manipulatorem, wcale nie mniej niż „czarny charakter”. W filmie nikt nie zadaje sobie nawet trudu pokazać, że Raoulowi w pierwszej kolejności chodzi o to, żeby Christine uciszyć na zawsze – za cenę pieniędzy, tytułu, pozycji społecznej. Czy naprawdę to powinna wybrać? Czy takie rozwiązanie powinno być przedstawiane „targetowi” (nowemu pokoleniu równie młodych jak sama Chris kobiet, które w większości nie widziały wersji scenicznej) jako oczywiste, wręcz jedyne możliwe (ta scena, kiedy w finale, tuż przed pocałowaniem Upiora Christine bezgłośnie przekazuje „I love you” Raoulowi…)?

Moim zdaniem, o co w tym spektaklu naprawdę chodziło, to lustro i fakt, że oboje dla siebie nawzajem są Aniołami Muzyki (i.e. niespodziewaną i nieoczekiwaną nawet szansą ocalenia, być może ostatnią, choć zarazem pierwszą). Pomimo wszystkich trudności – nie mają łatwych charakterów, ale z drugiej strony czy ktoś interesujący takowy ma? – oni na jakimś głębokim poziomie są jednym, tak jak Catherine i Heathcliff w Wichrowych wzgórzach. Próba ich rozdzielania przez „zacnych mieszczan” skończy się jak najgorzej dla tych mieszczan, a także dla samych bohaterów, bo nie da się żyć z połową swojej duszy (a takie będzie życie Chris przy Raoulu). Nawet jeśli patrzenie w lustro boli.

Zgadzam się, że film Schumachera jest ładny. Podoba mi się w nim wiele intertekstualnych odniesień do historii kina (niektóre sceny żywcem wzięte z Pięknej i Bestii Cocteau) i historii filmów o Upiorze (to łóżko to zapożyczenie z wersji z 1926 roku z Lonem Chaneyem). Podoba mi się wiele detali, np. sposób, w jaki Erik gładzi palcem figurkę przedstawiającą Christine na swoim modelu dekoracji do Il Muto. Prolog z teatrem (i wspomnieniami) nabierającymi barw przy dźwiękach grzmiącej Uwertury też uważam za świetny. Drugie plany (Carlotta, dyrektorzy, Meg i jej matka) są do łyknięcia, również dlatego, że nie o nich tu chodzi. Z tego samego powodu przymknęłabym oko na pozbawioną feerii barw Maskaradę. Ale już na pięknego Upiora nie potrafię przymknąć oka. Ta kosmicznych rozmiarów trauma, warunkująca całe życie spędzone w ukryciu ma być wynikiem czegoś takiego??? Na Wielką Demeter Eleuzyjską, toż on mi się wręcz bardziej podoba bez maski, a zwłaszcza bez tej peruki - jak próżnym trzeba być, żeby nosić czarną perukę, aby bardziej pasować do własnych (?) wyobrażeń o mrocznym uwodzicielu?! Przy takiej skali problemu Upiora naprawdę trudno mi uwierzyć w realność jego bólu.

Pewien teoretyk, Abraham Moles, nazwał w swojej książce kicz „sztuką szczęścia” – i moim zdaniem ta diagnoza pasuje do filmu Schumachera doskonale. Ja tu nie widzę campu – samoświadomego kiczu, mrugnięcia do widza – ja widzę szczery kicz w tonacji molto serio. Wszystko, co może być przerysowane, jest przerysowane; nagromadzenie efektów wizualnych, ozdób na ozdobach, jest przytłaczające (np. dekoracje Opery lub nawet bardziej scena na cmentarzu); zaburzone są wszystkie proporcje. Po co? Moim zdaniem po to, żeby odwrócić uwagę widza od sedna problemu – od tego, że związek głównych protagonistów przekształcono w pozbawiony niuansów melodramat z jasno rozpisanymi rolami zbrodniarza i obrońcy. Żeby z tej ładności uczynić argument za „rozsądnym” wyborem rezygnacji z własnych ambicji, pasji i wsiąknięciem w szary tłum. W sumie, co łączy Christine z Raoulem? Dawno minione wspomnienia z dzieciństwa. Co Raoul wie o jej obecnym życiu; co go ono obchodzi? Jak ma wyglądać to ich „happy ever after”? Ale nie – widz(ka) ma nawet sobie nie zadawać tych pytań (na marginesie, Raoula też uważam za ciekawą postać i sądzę, że ma on własną traumę i własną tajemnicę). Wraz z piękną muzyką i pięknymi obrazkami ma łyknąć całą (XIX-wieczną z ducha) mieszczańską ideologię w formie, jakiej nie wciskał jej nawet Gacek Leroux.

Wieczór autorski w BUW

$
0
0
Wszystkich chętnych - niestety, tylko tych znajdujących się w czwartek 21-go lutego w Warszawie - serdecznie zapraszam do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego na mój wieczór autorski. Jeśli czytając "Wiktorię" żałowaliście, że nie ma więcej ilustracji - to teraz będą na żywo! Jeśli nie czytaliście "Wiktorii" - przyjdźcie, może się zachęcicie...

W krainie sułtana Kubusia

$
0
0
Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański.

Sułtan Qaboos, nazwany przez nas zaraz Kubusiem, objął rządy w roku 1970 na drodze zamachu stanu i obalenia własnego ojca. Wówczas Oman miał 5km dróg bitych, jeden szpital prowadzony przez zakonnice i jedną szkołę prowadzoną przez misjonarzy (czy coś bardzo w tym stylu) i ogólnie był zadupiem świata. Kubuś ogłosił, że pominąwszy epoki wcześniejsze, do Omanu wprowadza renesans. Renesans polega na boomie budowlanym, wyłożeniu części plaż marmurami, założeniu placów zabaw i ławeczek na pustyni oraz posadzeniu kwiatków. Kubuś był żonaty (ale się rozwiódł), o dzieciach nie wiadomo (co biorąc pod uwagę drogę Kubusia do władzy wydaje się całkiem rozsądne) oraz uwielbia operę - do tego stopnia, że zbudował sobie własną. Żeby nie mieć kłopotu z zespołem (i frustracji, że poziom nie ten, co na przykład w Met) opera nie ma zespołu, zamiast tego Kubuś sprowadza różne Covent Gardeny, Maryjskie, Balszoje, a nawet Operę Warszawską (w zeszłym roku, z Aidą).

Muscat. Opera.
Oman zamieszkują Omańczycy oraz expaci (zwani w innych miejscach świata, na przykład przez brytyjskich Polaków, Ciapatymi), pochodzący z biednej Azji - głównie Hindusi i Pakistańczycy - którzy zresztą pełnią podobną funkcję w Omanie, co Polacy na Wyspach. Miłym skutkiem ubocznym jest jaka taka znajomość angelskiego wszędzie oraz elementy kuchni hinduskiej. Sami Omańczycy są uprzedzająco grzeczni, mili i skłonni do pomocy (wiele razy zdarzało się nam spotkać się z ofertą pomocy, gdy tylko przystanęliśmy samochodem na poboczu rozczytując mapę bądź drogowskazy (dwujęzyczne, jak większość szyldów w Sułtanacie).

Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).

Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad.
Omanki wydają się być wyemancypowane - kończą szkoły, jeżdżą samochodami, pracują zawodowo (w różnych zawodach, nie tylko typowo kobiecych), ale dość konserwatywne odzieżowo. Większość małżeństw nadal aranżowana jest przez krewnych wśród bliższej i dalszej rodziny, choć na szczęście pyta się już zainteresowane o zdanie. 






W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]



Quryyat.
Oprócz samego Kubusia do słynnych Omańczyków zalicza się żeglarza Sindbada (który pochodził  jakoby z Sur - miejsca, gdzie słońce wstaje pierwsze na Półwyspie Arabskim) oraz proroka Ayuuba czyli biblijnego Hioba, którego grobowiec (i odcisk stopy) znajduje się w górach niedaleko od Salalah. Zaliczenie Hioba do proroków wydaje się cokolwiek dziwne, w końcu nie bardzo potrafił przepowiedzieć nawet własną przyszłość, ale Islam lubi recyklować postaci ze Starego i Nowego Testamentu - w samym Salalh znajduje się grobowiec Nabi Imrana identyfikowanego z Joachimem, czyli Dziadkiem Boskim).

Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu.
Salalah (około 1000km od Muscatu, w stronę granicy z Jemenem) słynęło w starożytności jako ośrodek produkcji i handlu kadzidłem. Kadzidło jest skrystalizowaną żywicą drzewa Boswelia sacra, rosnącego (czy raczej próbującego rosnąć) na pustyni, endemicznie na tym końcu Półwyspu Arabskiego. Miło oderwać zapach od liturgicznego kontekstu: tutaj kadzidła używa się jako panaceum na wszystko - podnosi odporność, dezynfekuje, leczy raka, że wspomnę tylko najbardziej prozaiczne działania. Do postawowych obowiązków omańskiego gospodarza należy okadzenie gościa przed wyjściem. Samo Salalah jest modne wśród Omańczyków w porze monsunowej (czerwiec - lipiec), przyjeżdżają zobaczyć jak wygląda deszcz, mgła i zieleń.
Wadi Shab
Do Salalah z Muscatu polecieliśmy samolotem Oman Air (zresztą wyleasingowanym od Czechów, z załogą czesko - polsko - słowacką), ale po Omanie przyjemnie jeździ się samochodem. Głównie dlatego, że drogi wzbudzają zachwyt i podziw, zarówno rozległością sieci (wciąż rozbudowywanej) , jak i jakością nawierzchni (wciąż modernizowanej), ale też dlatego, że benzyna kosztuje po przeliczeniu nieco mniej niż złotówkę za litr. Gdybyście więc, Drodzy Czytelnicy planowali przywozić jakieś prezenty z Omanu, polecamy przede wszystkim cysternę benzyny. Miasta w Omanie są zresztą rozlazłe terytorialnie, więc samochód raczej nieodzowny (widzieliśmy gdzieniegdzie przystanki autobusowe, ale autobusów jako takich nie).

Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.


Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem
[Dorota: O ile sam Wielki Meczet jest architektonicznie ciekawy i zdecydowanie wart zwiedzenia, to obyczaje przy wejściu znów napełniły mnie feministycznym smutkiem i poczuciem bezradności. Mężczyzna może wejść byle jak ubrany, byle schludnie. Mnie strażnik na wejściu “zahaltował” za zbyt krótkie jego zdaniem rękawy (siegały za łokcie). Zmuszona więc byłam wynająć odpowiednią sukienkę (ostatecznie tak mi się spodobała, że skończyło się kupnem). Chustkę miałam już własną, przezornie zabraną - ale i tak co i raz jakiś cieć pokazywał, że mam schować wysuwający się spod niej kosmyk włosów. No żesz kurczęż bladęż! Rozumiem rozmaite obyczaje - typu zdejmowanie butów, względnie odkrywanie/zasłanianie głów - ale po równo dla wszystkich! Wyobraźcie sobie sytuację, że jakaś religia owszem, wpuszcza do swoich świętych miejsc turystów czarnoskórych, ale pod warunkiem, że założą (usłużnie podaną za drobną opłatą) białą maskę - bo miejscowemu Panbukowi nie chce się patrzeć na ich czarne gęby. Można dodać np. legendę, jak to ludzie zostali stworzeni białymi, ale na niektórych diabeł nafajdał...]

Wielki Meczet.

Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.

Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu). 

Nizwa. Souq.

Nizwa. Souq.


Muzea w Omanie są na bardzo przyzwoitym poziomie i najczęściej darmowe (lub płatne symbolicznie). Z rzeczy godnych zwiedzenia (uwzględnionych na liście dziedzictwa kuturowego UNESCO, którą uważamy za referencyjną) najbardziej zapamiętaliśmy fort w Nizwie (oraz miejscowy souq - bazar jak z tysiąca i jednej nocy, gdzie handluje się wszystkim, od kóz do broni palnej). W pobliżu kolejny fort, zbudowany z gliny (Bahla). Na południowym wybrzeżu dwie odkopki archeologiczne, na jednej z nich włoska pani archeolog dowiedziawszy się żeśmy z Polski rodem powitała nas tekstem: starość nie radość, śmierć nie wesele. Okazało się, że wcześniej kopała gdzieś z Polakami, którzy nauczyli ją tego jedynego zdania po polsku (na szczęście nie jakichś bluzgów). Dziękujemy wam, panowie archeolodzy!

Ibra.












Madame Faust

$
0
0

Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się. Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane, nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas) opowieści.

Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat. Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek, rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności, zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.

Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem” – wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…

Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce. Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty. Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy Faust też znudziłby się mądrością?

Być może największym problemem Eliny jest wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci. Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie pytanie dlaczego.

Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka. Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie, równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej, może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna „skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański) narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka, z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).

W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel, odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera, bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka, sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia. Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz, rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina. Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.

A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”? Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze), czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę– kolejne ładne, popsute ciałko, ech…

Jak się ubrać do opery? Dress code dla początkujących (cz. 1).

$
0
0

Teatr Wielki w Łodzi. Anna Bolena (Gaetano Donizetti). Premiera 6 kwietnia 2013



Pan Instalacja.

Dobra Wróżka łódzkiej opery. Ten sam strój na każdej premierze od kilkunastu lat.



Turcja 2013, pierwsze kółko.

$
0
0
Turcja uchodzi za kraj turystyczny. Turyści masowo zwiedzają Stambuł i śródziemnomorskie wybrzeża, a jak już któryś trafi do Kapadocji, to uważa się za wielkiego odkrywcę (też byliśmy, a co). Postanowiliśmy więc wypuścić się tam, gdzie autokary nie docierają. Wyszły z tego dwa kółka po 4 dni każde, plus na koniec Ankara, jako że pretekstem do całej tej podróży była odbywająca się tam konferencja poświęcona twórczości Henry’ego Jamesa (co Henry James miał wspólnego z Ankarą, jeszcze się może wyjaśni...).


Ani - kościół św. Grzegorza (Saint Gregory of Tigran Honents)
Ani - katedra
Za rzeczką Armenia

Pierwsze zaczęliśmy w Karsie, skąd wynajętym samochodem udaliśmy się do ruin miasta Ani, dawnej stolicy... Armenii. Do Armenii jest niedaleko, przez płot i przez rzeczkę, most (na Jedwabnym Szlaku) jednak został zniszczony chyba jeszcze w średniowieczu. Ani, dawniej podobno konkurujące z Konstantynopolem, jest obecnie bardzo zrujnowane, cóż - okolice są sejsmiczne, wojny częste, a i sąsiedztwo ormiańsko-tureckie trudne. Tak trudne, że jedyna (za to bardzo skrupulatnie) odrestaurowana budowla to późniejszy pałac jakiegoś pomniejszego namiestnika sułtańskiego. Na te wszystkie kościoły z X wieku trochę jakby zabrakło woli i energii. O ile się nic nie zmieni, to za kilka dekad zostanie już tylko przysłowiowy kamień na kamieniu.
Pałac Icka Paszy
Ishakpasha Palace od wewnątrz
Z Ani pojechaliśmy do miasteczka Dogubeyazit, leżącego pod samym Araratem, ze 30 kilometrów od granicy z Iranem. Oprócz samej wielce malowniczej góry czekał tam na nas przepiękny pałac niejakiego Ishaka Paszy - jeśli tak mieszkał jakiś pomniejszy kurdyjski królik, to można sobie tylko wyobrazić rezydencje poważniejszych władców. Zresztą jakby nie interpretować, to Ishak zapewne był Izaakiem, toteż trudno jakąś konsystentną politykę historyczną stosować.

Ararat właściwy (5137m) i mały (3925m)

Wytęż wzrok i znajdź arkę. A za górą - Iran.
W pobliżu Araratu, bezpośrednio przy granicy irańskiej, znajduje się siedziba strażnika Arki Noego. Arka Przymierza w Etiopii dozorowana jest przez jakiegoś dziewięćdziesięciolatka wyposażonego w muszkiet z czasów wojny trzydziestoletniej. Arka Noego, a w zasadzie jej domniemany odcisk w skale posiada strażnika imieniem Hassan, który w towarzystwie dwóch bardzo małoletnich wnuczek prowadzi “muzeum”, za co otrzymał ponoć medal od władz Rumunii i drugi z Ukrainy.
Erzurum - Yakutie medressi
Jest herbata - jest impreza
Z Dogubayazit pojechaliśmy do Erzurum, malowniczo położonej stolicy tureckiego narciarstwa. Oprócz białych atrakcji w okolicach, miasto proponuje odwiedzającym kilka meczetów i medres (wszystko oczywiście z czasów dostojnie średniowiecznych) oraz grobowce trzech - no właśnie nie wiadomo: mędrców, męczenników, bohaterów (a może tylko bogaczy), tak stare, że już zupełnie nie wiadomo, kogo w nich pochowano. Erzurum ze znanych nam miast najbardziej przypomina Konię, przez którą jedzie się do Kapadocji. To już zdecydowanie Azja.
Bliżej świata: antenty satelitarne na ruderach; przypomina się Polska wczesnych lat 90 ubiegłego wieku.
Jednym z najbardziej zaskakujących odkryć była wielka sympatia tutejszych mieszkańców dla Polaków, a także fakt, że całkiem sporo wschodnich Turków bywało lub wybierało się w nasze strony (często jako stypendyści Erazmusa). Oczywiście, niekiedy “przyjaźń” ma wymiar handlowy (dużo rzadziej niż w rejonach turystycznych), ale całkiem często jest zupełnie bezinteresowna. Ot, po prostu chcą pogadać, pochwalić się, że mówią trochę po angielsku (albo niemiecku), wypić z kimś herbatę, udzielić jakichś rad, czy po prostu się zdziwić naszą obecnością.

Oskvank - katedra
Świadectwem skomplikowanej historii regionu są też “gruzińskie doliny” (Georgian Valleys) na trasie z Erzurum z powrotem do Karsu. W wioseczkach zagubionych w głębokich górskich dolinach znajdują się ukryte bizantyjskie kościoły z VIII-X wieku, niektóre wciąż w niezłym stanie. W takim np. Oskvank, składającym się obecnie z kilku rozklekotanych domków wznosi się imponujących rozmiarów katedra, prawie kompletna jeśli nie liczyć zawalonego dachu. Równie niesamowite są kościoły w Bagbasi i Ishan. Samochód rzęzi na pierwszym biegu pokonując kilkukilometrowe podjazdy, trudno sobie wyobrazić, jak dostarczono materiał na budowę i kto w ogóle z niej później korzystał na tym odludziu. Czegoś jednak o tym wczesnym średniowieczu nie wiemy.

Kars - katedromeczet
Sam Kars wygląda miejscami jak mniejsza i bardziej zapuszczona Odessa, a to z powodu rosyjskiego panowania nad miastem w XIX wieku, czego efektem jest spora liczba klasycystycznych i eklektycznych budynków, w różnym obecnie stopniu degradacji.  Przykładem zmiennych losów Karsu jest kościół św. Apostołów z połowy X wieku, który w swojej historii był katedrą potem meczetem potem znów katedrą, potem znów meczetem, potem magazynem, potem muzeum. Teraz znów jest meczetem, co pewno świadczy o religijnym odrodzeniu w Turcji.

Jest też akcent polski w Karsie. January Suchodolski, znany skądinąd jako proto-Kossak i autor malowideł ku pokrzepieniu serc, po czterdziestce, gdy już namalował wszystkie swoje napoleoniana, oddał swój pędzel na usługi cara Mikołaja I, słowem został kolaborującym renegatem, ilustrującym przewagi wojsk rosyjskich. Oblężenie Karsu malował z wyobraźni, więc miasto jest jakby ze złej strony cytadeli (w rzeczywistości oddzielone od niej rzeką). Na obrazie dzielni Moskale pod dowództwem znanego skądinąd generała Paskiewicza przygotowują się do odbicia miasta z rąk pohańców.
Kars - widok na cytadelę




Turcja 2013. Drugie kółko.

$
0
0
Malatya. Zaczyna się sezon na owoce. 
Malatya w polskich kręgach konfesyjnych znana jest (jeśli w ogóle) jako miejsce urodzin Ali Agcy. Mniej znany jest fakt, że 80% światowej produkcji moreli pochodzi z Turcji, a większość upraw lokalizowana jest akurat w rejonie Malatyi. Właśnie nieśmiało zaczynał się sezon owocowy, od takich najbardziej pastewnych brzoskwiń, drobnych, z trudno oddzielającą się pestką. I małych zielonych śliwek. Na kayisi pazar (bazarze morelowym) można kupić suszone morele w kilkunastu rodzajach plus morele w czekoladzie, morelowe kosmetyki itp. Sama Malatya jest miastem dużym i nowoczesnym, zupełnie nie żadną zapadłą dziurą, skąd co najwyżej terroryści się rozpełzają na świat. A najbardziej znanym obywatelem miasta był jednak Ismet Inonu, drugi prezydent republiki, następca bliźniaka Beli Lugosiego.
Te pomarańczowe z prawej są siarkowane i dlatego mają ładny kolor po ususzeniu, te z lewej są naturalne.
Malatya posłużyła nam za bazę wypadową do wycieczek po okolicy, z których najciekawszą była ta na Nemrut Dagi. Na wierzchołku góry (2134m) znajdują się ruiny świątyni z monumentalnymi posągami zbudowanymi na rozkaz króla Kommageny Antiocha, syna Mitrydatesa (ale nie tego Mozartowskiego, re di Ponto, tylko jakiegoś innego - popularne imię w tamtych czasach i okolicach). Oczywiście, sam król również figuruje pośród bóstw (z jakiegoś powodu za towarzystwo wybrał sobie Zeusa, Apolla, Herkulesa oraz lokalną odpowiedniczkę Fortuny). Co więcej, o bliskich związkach króla z bogami zaświadczają umieszczone tu i ówdzie płaskorzeźby, na których każdemu po kolei ściska dłoń. Rzecz całą dla współczesności odkrył niemiecki geodeta pod koniec XIX wieku.
Nemrut Dagi.

Nemrut Dagi
Nemrut Dagi
Nemrut Dagi,
W czasach Antiocha Kommagene było małym buforowym królestewkiem, a głównym zadaniem jego władców było lawirowanie w charakterze obrotowego przedmurza pomiędzy Rzymem a Persją. Nawet stolicę zbudowano na całkim sporej górce, (słusznie) nie przewidując że może się rozrosnąć. Patrząc na projekt Nemrut z tej perspektywy, to mniej więcej tak, jakby marszałek województwa podkarpackiego rozkazał splantować wierzchołek Tarnicy i ustawić tam swoją figurę wśród powiedzmy, papieża, Obamy, Putina, Matki Boskiej i Pudziana. A zresztą, cóż będą mogli powiedzieć przyszli odkrywcy ruin świebodzińskich? Rzymianie, gdy już im się znudziła pseudoniezależność Kommagene, rozebrali częściowo świątynię, a budulec wykorzystali do konstrukcji mostu nieopodal. Bądźmy jednego pewni, elementów Świebodzineira nie da się użyć do niczego.
Antioch, kumpel Heraklesa
Dalej, przez miasteczko Kangal - słynące z opracowania modelu psa ogólnotureckiego - pojechaliśmy do czegoś o nazwie Balikli Kaplica. Słowo “kaplica”, sugerujące jakieś uduchowienie, ma w rzeczywistości bliżej do “kąpieliska” (zapewne jakiś indoeuropejski źródłosłów), zaś “balikli” to, jak się okazało, rybki. Rybki-ludożercy, na szczęście zadowalające się podskubywaniem martwego naskórka, a woda (źródła Eufratu) zawiera dużo selenu - z tego względu zaleca się te kąpiele wspomagająco chorym na łuszczycę. My byliśmy tam jedną noc, raczej wiedzeni ciekawością (dość dziwne uczucie bycia skubanym przez zupełnie nie bojące się ludzi rybki) niż jakimś problemem dermatologicznym.

Ogólnym problemem kąpieli termalnych w krajach muzułmańskich jest dyskryminacja par heteroseksualnych (czy wręcz heterofobia) manifestująca się rozdzielnopłciowością basenową. Wieczorem udało się ten problem rozwiązać (recepcjonista wpuścił nas do basenu po jego oficjalnym zamknięciu), rano natomiast poszliśmy na “zajęcia ciche w podgrupach”. Zajęcia nie były zupełnie ciche, w części męskiej dominowali Rosjanie, znaczy była wódeczka, papierosy, karty (takie specjalne, basenowe, z plastiku), oraz odpowiednik radiomagnetofonu z rosyjskim repertuarem (rozpoznałem Porucznika Golicyna). Był też Pan Murzyn, z którym się postanowiłem socjalizować.

Otóż Pan Murzyn przyjechał do Balikli Kaplica z Sudanu Południowego (w Turcji pierwszym pytaniem jest zawsze “Where are you from?”, więc radośnie uległem konwencji). Pan Murzyn był jakimś wyższej rangi parlamentarzystą południowosudańskim czy innym politykiem, co poniekąd tłumaczyło jego obecność na trzytygodniowym turnusie), próbowałem go delikatnie naprowadzić, żeby opowiedział mi cokolwiek o tym nowym państwie. No, zaczęło się od pytania, czy ja wiem, kim był doktor John Garang? Nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem. Ha, rzekł Pan Murzyn, cały świat zna i czci doktora Johna Garanga, to był nasz wielki lider, który zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej. Aha, powiedziałem rekoncylacyjnie. Pan Murzyn nie był do końca zadowolony (“You should go to the library and read about doctor John Garang!”). Obiecałem, ale to do końca nie rozprasowało sytuacji. “Ask your elders, they will explain you about doctor John Garang!” - rekomendował mi Pan Murzyn na koniec naszego spotkania w basenie. Bardzo ciekawa rozmowa, dała mi pewien pogląd na percepcję Smoleńska poza Polską.

Divrigi, brama Ulu Cami (Starego Meczetu)
Następnego dnia pojechaliśmy do Divrigi, gdzie mieści się zabytek UNESCO w postaci meczetu i (sic!) szpitala psychiatrycznego pochodzących z XIII wieku. Pacjentów leczono jak na owe czasy bardzo nowocześnie, szumem wody oraz dźwiękami muzyki. Nowoczesność tę widać zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi metodami europejskimi, gdzie wariat stanowił popularny obiekt plebejskiej rozrywki, a szpitale udostępniano zwiedzającym, którzy chcieli się pośmiać. Niestety, wychodzi na to, że w momencie kiedy Europa (tak koło XVIII wieku) ruszyła ostro do przodu, Bliski Wschód zafundował sobie akurat własne średniowiecze, z którego do dziś całkiem się nie wygrzebał.
Okolice Darende
Z Divrigi przejechaliśmy poprzez Arapgir (XIII wieczna katedra ormiańska, wysadzona bardzo skutecznie dynamitem w 1957 bo tak się radzie miejskiej podobało) do Darende. Miasteczko znajduje się u wylotu malowniczego wąwozu z bystrą rzeczką, dość dobrze zagospodarowanego (rafting, kąpielisko, ścieżki spacerowe, zaplecze gastronomiczne), a znane jest z tego, że osiedlił się w nim Somuncu Baba (choć angielska wiki łączy go z Bursą, zakładam, że Turcy jakiś rozum też mają), islamski święty, apokryficzny wnuk Mahometa. Oni zresztą tutaj świętość określają za pomocą degrees of separation, znaczy na przykład “ktoś kto znał kogoś, kto osobiście widział Mahometa”.

A potem wróciliśmy do Malatyi i kółko się zamknęło. Fruu do Ankary.


Jest herbata, jest impreza (cd).

Turcja 2013. Ankara.

$
0
0
Myślałem, że Polska jest mistrzem świata, jeśli chodzi o ustawianie przy drogach różnych bezsensownych, często wzajemnie sprzecznych znaków (głównie chodzi o ograniczenia prędkości). Gdybym miał się do tych wszystkich pięćdziesiątek i trzydziestek stosować, zapewne byłbym wciąż gdzieś w okolicach Adiyamanu. Oczywiście, Turcy jeżdżą temperamentnie (i biją Polskę na głowę, jeśli chodzi o statystyki wypadków drogowych), ale odreagowywanie tego za pomocą  coraz bardziej restrykcyjnych ograniczeń jest chyba kontrproduktywne. I tak prędkość jest ograniczana stanem nawierzchni (i tu też nie mamy się czego jako Polacy wstydzić). Rzecz jasna pieszy jest zwierzyną łowną, pierwszym obyczajem, jakiego europejski kierowca powinien się we własnym dobrze pojętym interesie wyzbyć w Turcji jest zwalnianie na przejściach dla pieszych, a już zwłaszcza zatrzymanie się w celu przepuszczenia pieszego skutkować może tragedią, i to bynajmniej nie dla pieszego (ten nie jest taki głupi, zna życie, wietrzy wszelkie podstępy i na drogę i tak nie wejdzie).

Turcja, co zważywszy położenie geograficzne może być niespodzianką, jest krainą drogiego paliwa, co przekłada się na wysokie koszty taksówek. System komunikacji publicznej w Ankarze jest dość trudny do rozpracowania (autobusy państwowe, autobusy prywatne, dolmusze czyli popularne marszrutki, brak rozkładów czy mapek na przystankach) co w połaczeniu z powszechnym brakiem znajomości angielskiego powoduje, że najlepiej Ankarę zwiedza się pieszo, zwłaszcza że zbyt wiele do zwiedzania nie ma.

Świątynia Augusta, ale i Allaha.

Zachowało się nieco rzymskich starożytności. Po wizycie cesarza Juliana Apostaty pozostała słownie jedna kolumna, wciśnięta pomiędzy znacznie późniejsze domy. Świątynię Augusta spotkał dziwniejszy los, bo ludzie wciąż się tam modlą - ponieważ dobudowano do niej meczet. W ogóle, właśnie buduje w Ankarze nową starówkę - to znaczy ładne domki “nowe jak stare” - chyba miejscy planiści odpuścili sobie syzyfową pracę modernizacji narosłych przez stulecia ruder na sąsiedniej górce.


Mauzoleum.


Mauzoleum.
Główną atrakcją miasta jest Anitkabir, czyli mauzoleum Ataturka. Zbudowane kilka lat po śmierci “ojca wszystkich Turków”, w stylu bardzo imperialnym (coś w rodzaju połączenia upodobań faraonów i włoskich faszystów - oczywiście z odrobiną tureckości, bowiem Ataturk uważał się za ostatniego Hetytę). Każdy ma swoich Sarmatów. Dzięki hetyckiej manii ojca narodu powstało zresztą w Ankarze rewelacyjne Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Chwilowo w remoncie, tylko połowa udostępniona, ale nawet ta połowa jest lepsza niż niektóre inne całości.




Muzeum Cywilizacji Anatolijskich - złowieszczy eksponat.
Zresztą Turcy zrobili Ataturkowi przykry dowcip. Całe życie walki z lokalną wersją szamaństwa o kraj świecki, a na koniec zafundowali mu islamski pogrzeb - wcale nie leży w marmurowym sarkofagu w mauzoleum, ale tradycyjnie, w ziemi, zawinięty w całun. Swoją drogą, wódz był antyklerykałem i islamosceptykiem wtedy, kiedy jemu to pasowało (np. żłopiąc alkohol do stanu marskości wątroby). W innych wypadkach godził się z Allahem błyskawicznie - jest tajemnicą poliszynela, że z (pierwszą i jedyną) żoną rozwiódł się “jednostronnie”, czyli dokładnie w taki sposób, z jakim przez ponad dwa lata małżeństwa (teoretycznie) walczył. W ogóle historia pani Ataturkowej jest raczej smutna. Kobieta była wyjątkowo wykształcona (na Zachodzie), znała ileś języków, pisała mężowi przemówienia - jednym słowem, wedle wszelkich standardów feministka. Małżeństwo, na ile można to ustalić, zawarli z miłości - która niestety przegrała z codziennym życiem. Zawodowy modernizator i antyklerykał w domu najchętniej zamieniłby się w typowego tureckiego baszę. A to już żonie (trudno się dziwić) nie pasowało. No to trzy razy “idź precz” i po krzyku. Nie trzeba chyba dodawać, że rodacy dorobili ex-wodzowej gębę “złej kobiety”...  
Stara stara Ankara

Nowa stara Ankara
Poza tym w Ankarze zobaczyliśmy po raz pierwszy tureckie piwo - na głębokiej anatolijskiej prowincji takich rzeczy nie ma. Dużo młodzieży, studentów,  korposzczurków, życia nocnego, knajp, knajpeczek, słowem wszelkich atrybutów stołeczności.

Na koniec parę słów o samej konferencji. Okazało się, że związek pomiędzy Henry Jamesem a Ankarą jest taki, jak zwykle w przypadku konferencji naukowych - pracuje tu jakiś entuzjastyczny naukowiec, któremu chce się organizować sympozjum. Tak było i tym razem. Konferencja spora (z 80 osób), poziom zaskakująco dobry, w ogóle wszystko jak zwykle (w krajach cywilizowanych), ale... Były też smaczki, nazwijmy je, orientalne. Po pierwsze rozpoczęcie imprezy odbyło się w akompaniamencie mów dziekana, prodziekanów i każdego, kogo udało się złapać. Było wręczanie kwiatów - olbrzymie bukiety (u nas uchodziłyby za zdecydowanie funeralne) stały do końca w sali powalając zapachem. Zamknięcie konferencji było jeszcze ciekawsze - znów mowy, podsumowania, podziękowania. W tym dla pomagającyh w organizacji studentów (nic dziwnego), którym ceremonialnie wręczono certyfikaty (???). Certyfikaty wręczał sam dziekan - postać patriarchalna, siwa i nobliwa. Studenci po kolei podchodzili do niego, po czym w większości (głównie młode dziewczęta)... całowali go po rękach. Pocałowaną rękę przyciskali sobie do czoła. Dziekan poklepywał ich ojcowsko i... ronił łzy. Tak się wzruszył jaka to piękna konferencja była. Wyobrażacie sobie publicznie wzruszonego do łez dziekana na jakiejkolwiek zachodniej uczelni?
Gilgamesz (Muzeum Cywilizacji Anatolijskich).

Warszawskie Targi Książki

$
0
0
Stadion Narodowy - Sektor D18, stoisko 217



Holender raz jeszcze

$
0
0
Wczoraj – trochę niespodziewanie (jak to fajnie kupić bilet i zapomnieć…) – wylądowałam w Teatrze Wielkim na Latającym Holendrze Wagnera, a może bardziej Mariusza Trelińskiego. Pomimo budzących obawy recenzji i kilku ostatnich gorzkich rozczarowań interpretacjami reżysera (Turandot), Holender „na wodzie” okazał się nie tyle nawet strawny, co piękny, poetycki i przemyślany. Z przyjemnością zauważam, że po spadku formy Treliński wraca do swojego dobrego poziomu.

O samym dziele (zajmującym niezachwianą drugą pozycję na mojej prywatnej liście ukochanych oper) pisałam już parę razy – ale zawsze oglądanie na świeżo pobudza do jakichś nowych obserwacji, więc się nie powstrzymam przed dodaniem kilku słów.

Obawiałam się, że (jak na słynnym nagraniu z Bayreuth) wyjdzie na to, że „dziewczyna duby smalone bredzi”, bluźniąc nie tyle rozumowi, co „naturalnej”, bo uświęconej tradycją, roli kobiety. Ile trzeba było mieć odwagi, żeby w zapadłej wiosce na północy Europy w XIX wieku rzucić wyzwanie prawom, wedle których kobieta miała żyć jak targane fizjologią zwierzę? Zażądać czegoś godnego siebie – zażądać boskiego ideału! – jeśli na obronę ma się tylko bierny opór i wieczną samotność lokalnej wariatki.

Spektakl Trelińskiego rozpoczyna uwertura ze „sceną szaleństwa”. Na zalaną wodą scenę wchodzi kobieta w sukni ślubnej – dokładnie taka, jak wyobrażam sobie Sentę, posągowa skandynawska blondynka. Tarza się w wodzie, jakby się topiła, desperacko próbuje wydostać się z kostiumu, który narzuciła jej religia i tradycja. W końcu staje, całkiem naga (niczym nowo narodzona) naprzeciwko wielkiej lśniącej kuli zawieszonej z tyłu sceny – symbolu swojego marzenia, swojej prywatnej religii, swojej duszy. A potem upada w wodę i po kilku konwulsyjnych ruchach zamiera. Być może jedynym prawdziwym wyzwoleniem jest śmierć.

O czym (o kim?) tak naprawdę marzy Senta? Kogo wymyśliła sobie, „domalowała” do znalezionego gdzieś starego obrazu i zakochała się w nim tak bardzo, że gotowa była umrzeć z miłości? Moim zdaniem ona marzy o kimś, kto jednocześnie będzie porażającym archaniołem i w jakiś sposób… nią samą. Tą częścią niej, która będzie zdolna ją obronić – przed codziennością, popadnięciem w banał, myśl o którym pozbawia ją tchu jak zalewająca płuca woda. Kimś kto cierpi i marzy – tak jak ona, i kto potrafi zrozumieć jej cierpienie i jej marzenie. Jedyną winą Kapitana jest to, że ośmielił się marzyć. „Nie poddam się przez całą wieczność” – tyle wystarczy, żeby narazić się na przekleństwo nieśmiertelności i wiecznej tułaczki. Senta też „nie podda się przez całą wieczność”, choć będąc kobietą może to tylko wymruczeć pod nosem, a nie wykrzyczeć na cztery wiatry.

Po raz kolejny pojawia się pytanie: Czy On istnieje? To cudowne, nieprawdopodobne zjawisko, dla którego naiwna marzycielka będzie Aniołem swojego Anioła. Ktoś, kto po prostu pewnego dnia pojawi się, przypłynie z morza, i powie: „Ja jestem niczym – Ty jesteś wszystkim” – dokładnie to samo, co ona tak bardzo pragnie powiedzieć jemu. Spojrzy na niego i rozpozna go w mgnieniu oka – tak jak w „koszmarnym” śnie Eryka. Przecież widział go jej ojciec, widzi go zazdrosny rywal. Senta, przez blisko trzy czwarte cudownego duetu miłosnego, go nie widzi. Śpiewa te swoje dramatyczne wyznania w ciemność, w morze. Patrząc na to bałam się, że Treliński pójdzie tropem Bayreuth – ale na szczęście wybronił się. W końcu Kapitan chwyta Sentę za ramiona. Ona się boi. Czy wyobraziła go sobie tak bardzo, że przeraża ją możliwość, że on jednak istnieje? Jest podejrzliwa – ktoś tu musi z niej drwić. Ojciec, Eryk, dziewuchy z miasteczka? Ale nie, on jednak istnieje, choć przecież miał nie istnieć. Ma jakiś wygląd (ciało?), osobowość – czyżby trochę inną, niż tę, którą ona stworzyła? A przecież miała rozpoznać go w mgnieniu oka… Czyżby łatwiej było kochać odbicie w lustrze niż żywego człowieka?

W romantycznych opowieściach każda miłość musi zostać poddana próbie; ta w Holendrze jest wyjątkowo trudna, bo właśnie mało heroiczna – to próba błota, nie ognia. Banału, jednocześnie dławiącego i dziwnie kojącego – nie walki. Senta - anioł musi zadać ból niewinnemu człowiekowi. Grzeczna (zbyt grzeczna!) dziewczynka musi powiedzieć natrętowi, którego kiedyś uważała za przyjaciela „Odczep się ode mnie”, jasno i bez pozostawiania cienia nadziei. Przyjaciel, z którym byłam w teatrze żałował Eryka i zżymał się, że na przerwie nazwałam go „robakiem”, bo przecież każdemu wolno marzyć. Ale co, jeśli marzeniem człowieka prymitywnego, tępego brutala jest tylko to, by oberwać aniołowi skrzydła? Nie rozumie Senty za grosz, ale pragnie jej (ciała, czy może też tego, co podporządkowanie sobie tego akurat ciała ze sobą niesie – upokorzenia, zatracenia ideałów?) – czy to dostateczny powód, żeby ona miała te jego pragnienia w jakikolwiek sposób spełniać? Mało to w miasteczku „lachonków”, które uszczęśliwi życie według modelu Kinder, Kirche, Kuche? Na końcu wszystkie co do jednej ubierają się w suknie ślubne. Ale nie – Eryk zawziął się na Sentę. A ona się nad nim lituje. Niestety.

Moim zdaniem różnica pomiędzy Kapitanem a Erykiem jest taka, jak różnica pomiędzy empatią a litością. Będąc miłą, wrażliwą dziewczynką można litować się nad cierpieniem zakochanego prostaka, nawet jeśli nie zamierza się go uśmierzać. Ale co z tego, jeśli prostak weźmie gest litości za wyznanie wzajemności? Niewinne, przyjacielskie objęcie za szyję (nawet nie pocałunek), za „obietnicę oddania”, równie w jego oczach wiążącą co nieśmiertelna miłość do demona-archanioła? Czy Senta rzeczywiście zdradziła Kapitana pozwalając by – cytując Słowackiego – „spadł choć jeden listek z jej dziewiczego wianka”? Nie wierzę w to – jej relacja z Kapitanem była relacją nawet nie miłości, ale identyczności. Nie współczucia, ale empatii aż do całkowitej identyfikacji. Co wobec tego znaczy nawet-nie-pocałunek?

Na końcu inscenizacji Trelińskiego Eryk, próbując zatrzymać Sentę, strzela do Kapitana i rani go. Oczywiście, przeklętego żeglarza nie można zabić, ale atak rywala zmusza go do wycofania na statek. Senta wyrywa Erykowi broń i strzela sobie w głowę. Wioskowy głupek bije brawo. Moim zdaniem strzelając do Holendra Eryk tak naprawdę strzela do Senty i to ją śmiertelnie rani – skutki litowania się nad uzbrojonym idiotą… Tak więc wychodzi na to, że prawdziwym wyzwoleniem dla kobiety, która nie godzi się na „kobiecy los” jest tylko śmierć. Lepiej sczeznąć szybko i za młodu, niż stracić życie, młodość i wszelkie ideały utopiwszy się w zupach i kupach. Spłonąć, a nie wyblaknąć. Być może Wagner czekał na taką kobietę (Senta, Brunhilda, Izolda), która zdolna byłaby oddać życie za marzenia, ale nie doczekał się. Uznał więc – jak Senta o Holendrze? – że ona nie istnieje w inny sposób, niż wyobrażenie w jego głowie. Pewnie, jakby spotkał ją na swojej drodze (czy wystarczyło tylko uważniej popatrzeć?) to by się jej przestraszył…

Trzy literki i kropka.

$
0
0
Moi Drodzy!

Z przyjemnością chwalę się, że dostawiono mi do nazwiska trzy literki i kropkę.

Pamiętam, że było fajnie - nawet mnie, choć zwykle po własnych "występach" mam niedosyt i mnóstwo zastrzeżeń. Szczegółów ze środka nie widać; to by mógł opowiedzieć tylko ktoś z widowni, a niestety Michał siedział pod drzwiami.

Dorota

Spacer z Toską

$
0
0

Ponieważ podobają nam się melodie, które już kiedyś słyszeliśmy, wybraliśmy się na wrocławską “spacerową” Toskę. Spektakl zaplanowany jako kopia rzymskiego plenerowego spektaklu z 1992 (Malfitano, Raimondi, Domingo), po części z konieczności (remont gmachu opery), po części zgodnie z maksymą imitation is the highest form of flattery miał swoją premierę w 1998, z kolejnymi aktami rozgrywanymi w katedrze św. Marii Magdaleny, auli Leopoldinum i na Bastionie Sakowym. 

Po piętnastu latach spektakl powrócił. Palazzo Farnese tym razem mieści się na scenie opery, Bastion Sakowy zdążył zmienić nazwę na Wzgórze Partyzantów (w kontekście Wrocławia mowa chyba o tych partyzantach z Werwolfu?), ale akt pierwszy rozgrywa się wciąż w katedrze. Dla niezorientowanych streszczenie libretta pióra Gustawa Mahlera, który tak sprawozdawał żonie spektakl obejrzany we Lwowie w 1903: "W I akcie uroczysta procesja z nieustannym biciem w dzwony. W II akcie pewien facet jest poddawany torturom wśród okropnych krzyków, a drugi ginie od ostrego noża do krajania chleba. W III akcie znowu wielkie bim-bam-bum dzwonów na tle widoków całego Rzymu z cytadeli i facet został rozstrzelany przez kompanię żołnierzy. Nie muszę dodawać, że całość i tym razem jest tandetą, acz zrobioną ręką mistrza". 

Nie każdy lubi Pucciniego i skoncentrowane w jego muzyce emocje - ja lubię, ale i tak nie mogę oglądać Madamy Butterfly częściej niż raz na dwa lata, mimo wszystko określenie tandetne zarezerwowałbym dla nagłośnienia trzeciego aktu. Skoro każe się śpiewakom produkować się niezbyt ciepłą czerwcową nocą do mikroportów, należałoby zadbać o to, aby propagacja dźwięku nie była nadmiernie... werystyczna. Inna sprawa, że dyrygent (Tomasz Szreder) prowadził orkiestrę i solistów w tempach nie mających wiele wspólnego z partyturą i tradycją wykonawczą. Najgrzeczniej powiedziawszy: rozwlekle.

Czy spektakl nie powinien “wrócić do opery”? To pytanie tak naprawdę o to, czy wolimy scenografię czy akustykę. Katedra nie oddaje sprawiedliwości orkiestrze, dźwięk odbija się wielokrotnie od ceglanych murów, soliści tracą dykcję, no ale procesja może wreszcie przejść przez całą długość nawy, Scarpia wyjść na prawdziwą ambonę, a jedynym dodanym elementem scenografii jest malowany przez Caravadossiego obraz (swoją drogą, straszny był pacykarz z tego Maria).

Różnicę podkreślił rozegrany na scenie opery akt 2, gdy nagle wszystko było słychać (i widać). Trzeba też pochwalić jego scenografię, umiejętnie zacierającą granice pomiędzy sceną a widownią. Akt trzeci rozegrany został przy odrapanym, walącym się Bastionie Sakowym udającym więzienie na Zamku św. Anioła. Znów powróciło pytanie o prymat scenografii nad akustyką.

Oryginalny spektakl z 1998 reżyserował Pierre-Jean Valentin. Inscenizację wznowienia powierzono ówczesnemu inspicjentowi, który w jednym z wywiadów powiedział, że trzeba się bardzo postarać, aby zepsuć reżysersko spektakl. Widać było, że spróbował podjąć ten wysiłek. Z niewiadomych powodów chór ministrantów w I akcie składa się w większości z dziewczynek, co rzuca dość dziwne światło na obyczaje kościelne w Rzymie w roku 1800. Co więcej, zakonnice biorące udział w procesji mają dość ostry makijaż - na scenie nie byłoby tego widać, ale z półtora metra owszem. Tosca po zabiciu Scarpii według libretta ustawia w pobliżu ciała świece i krucyfiks zdjęte z jego biurka. Warum einfach, wenn es auch kompliziert geht? Inspicjent Frątczak z niewiadomych względów kazał Tosce położyć krucyfiks na piersi Scarpii. Co dalej, możecie się Państwo domyśleć. Trup Scarpii oddycha, a więc krucyfiks porusza się rytmicznie, a w końcu spada na podłogę. 

Głosowo i aktorsko bardzo dobry Mariusz Godlewski wprowadzający w spektakl ciekawy dysonans poznawczy: Scarpia atrakcyjny fizycznie lecz odrażający moralnie. Nieodmiennie wybitna Barbara Kubiak w roli eponimicznej i słabszy niestety Mikołaj Dorożkin (czy jak to teraz piszą Nikolay Dorozhkin) jako Caravadossi. Reszta obsady, z przykrością to piszę, nie zasługująca na wzmiankę.

I w ten sposób pożegnaliśmy się z sezonem operowym. Zdrowo, bo zaznając ruchu, a nie tylko poruszenia.

W krainie smoka (1)

$
0
0
Walia przydarzyła nam się nieco znienacka, pomiędzy jedną konferencją (neowiktoriańska w Liverpoolu), a drugą (gotycka w Surrey). Póki co minął trzeci dzień wycieczki, a już widać, że kraina smoka ma do zaoferowania bardzo wiele. 

Zdumiewa, że język walijski przetrwał w niezłej formie siedemset lat ekspozycji na dominujący kulturowo i społecznie angielski. Jakoś Irlandczycy czy Szkoci nie mieli tego szczęścia. Wszędzie są dwujęzyczne napisy, a nazwy miejscowości potrafią zawiązać język na kokardkę - oczywiście, nie odmówiliśmy sobie przyjemności wizyty w wiosce o najdłuższej w Wielkiej Brytanii nazwie Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch (miejscowi te podwójne L czytają dość zaskakująco jako “hl”). Miejscowość ma własny przystanek kolejowy, a tabliczka z jego nazwą jest dłuższa od przystających tam pociągów. Poza tym brutalna prawda jest taka, że wioseczka nazywa się naprawdę Llanfair Pwllgwyngyll, a całą resztę dorobiono w połowie XIX wieku dla przyciągnięcia turystów. Działa do dziś.

Mała stacyjka z dużą nazwą
Walijski ma zresztą całkiem sporo słów zaczerpniętych z łaciny bez pośrednictwa angielskiego, na przykład ffenestr (okno), bont (most), perygl (niebezpieczeństwo), bresych (kapusta). Rzymianie tutaj mieli trochę pod górkę, zachodnie krańce Walii były strasznie zadruidzone, podbój Anglesey zakończył się dopiero tuż przed ewakuacją Rzymian.

Świadectwem podboju przez Anglików są zamki Edwarda I kolektywnie (we cztery: Beaumaris, Conwy, Caernarfon i Harlech) stanowiące jeden Unesco site. W Caernarfon urodził się pierwszy Książę Walii (w dzisiejszym rozumieniu). Król Edward obiecał podbitym Walijczykom, że ich nowy książę będzie urodzony w Walii, a także nie będzie mówił ani słowa po angielsku. Jak przyszło co do czego popisał się dowcipem prezentując im swojego syna-niemowlaka. Ostatnia inwestytura odbyła się w roku 1969 w zamku Caernafon. Książe Karol (do rozpoznania tylko po muskularnych uszach) wydaje się mówić “Mamo, daj spokój, nie wygłupiaj się”.

Conwy
Beaumaris
Caernarvon
Gdyby nie Henryk VIII to pielgrzymki zamiast do Lourdes wędrowałyby do Holywell, do obudowanego gotycką kaplicą źródełka świętej Winifredy. Święta została świętą, gdyż miejscowe książątko nastawało na jej cnotę, a gdy zabiegi okazały się bezskuteczne skróciło ją o głowę za pomocą miecza (to zresztą częsty topos w katolickiej mitologii dotyczącej produkcji świętych dziewic: jak nie prąciem, to mieczem, tertium non datur). Na tym nie kończą się przygody Winifredy. Otóż, w miejscu gdzie upadła głowa dziewicy wytrysnęło źródełko leczące wszelkie choroby - sytuację błyskawicznie wykorzystał wuj nowej świętej aby... przyczepić brakującą głowę do jej ciała za pomocą modlitwy oraz wody źródlanej. Ożywiona Winifreda żyła jeszcze rzekomo długie lata, jako przeorysza klasztoru. Przed kaplicą wykopano basenik do “świętych kąpieli”. 
Winifrieda przed dekapitacją

Holywell - źródło świętej Winifriedy
Na przełomie XIX i XX wieku miejsce zyskało nawet pewien rozgłos za sprawą obrotnego proboszcza, który postanowił rozkręcić kult (podupadły od średniowiecza) za pomocą procesji z chorągwiami zamówionymi u niejakiego Barona Corvo (kto wie o kogo chodzi, ten już się domyśla, że był to przepis na małą katastrofę - panowie skłócili się, a chorągwie wiszą dziś w maleńkim muzeum przy zapomnianym świętym kąpielisku).

Plas Newydd - obrazek prawdopodobnie autorstwa królowej Wiktorii

Klatka schodowa, którą przemykała się w ciemnościach królowa Wiktoria
Bywała tu też królowa Wiktoria. Jeszcze przed wstąpieniem na tron zwiedziła zamek Beaumaris, zatrzymując się w gościnie u markiza Angelsey w Plas Newydd. Z osobą gospodarza wiąże się zresztą ciekawa historia. Podczas bitwy pod Waterloo markiz został trafiony kulą armatnią. “Na Boga, Sir, właśnie urwało mi nogę!” - zawołał do stojącego nieopodal Wellingtona. “Na Boga, Sir, rzeczywiście” - odpowiedział Wellington. Markiz następnego dnia wystosował list do żony z przeprosinami, że niestety nie będzie mógł z nią niebawem zatańczyć. Markiz znany był z powściągliwości, komentował na bieżąco przebieg amputacji, dokonywanej - jak to w tych czasach bywało - bez znieczulenia. Drewnianą protezę wciąż można oglądać w gablocie w pałacu. Noga markiza została pochowana pod Waterloo, gdzie przez pewien czas była atrakcją turystyczną (historia nogi: tutaj). 

Penrhyn

Wiktoria była w Walii ponownie w 1859 roku, kiedy wraz z księciem Albertem odwiedziła zamek Penrhyn. Zachowała się opowiastka, jak to monarchini zaśmiewając się (czyli jednak bywała amused...) wchodziła w całkowitych ciemnościach do swojej sypialni klatką schodową przeznaczoną dla służby, bo oddelegowany do oświetlania jej drogi lokaj gdzieś się zawieruszył. Penrhyn jest pięknym przykładem neoromańskiej atrapy średniowiecznego zamku zbudowanego na przełomie lat 20 i 30 XIX wieku za pieniądze z niewolnictwa oficjalnego (plantacje trzciny cukrowej na Jamajce) i nieoficjalnego (kopalnie łupków w okolicy). Jest tam też melodramatyczna historia z lordówną zakochaną w ogrodniku. A jeśli o ogrody idzie - bardzo pomysłowo urządzony bog garden z okazałymi egzemplarzami Gunnera manicata.
Gunnera manicata - z ziemi brazylijskiej do walijskiej

W krainie smoka (2)

$
0
0
Blaenavon - dawna huta

Walia w XVIII wieku stała się jedną z kolebek rewolucji przemysłowej, a to za sprawą bogatych, płytkich i łatwo dostępnych (bliskość morza) złóż węgla i rudy żelaza. WielkoBrytyjczycy mają spore nabożeństwo do zabytków techniki.  W miasteczku Blaenavon zachowały się pozostałości huty z XVIII wieku oraz (do niedawna czynna) kopalnia węgla, obecnie udostępniona do zwiedzania. W pobliskich “czworakach” odtworzono wnętrza mieszkań robotniczych z lat 20 ubiegłego wieku na potrzeby nagrywanego dla BBC w 2007 reality show ‘Coal House’ (coś w rodzaju historycznego Big Brothera).


Big Pit - kopalnia w Blaenavon, obecnie muzeum
Pontcysyllte - akwedukt
Chirk - akwedukt i zbudowany w tym samym czasie most kolejowy
Jak już był węgiel i żelazo, to należało to jakoś przewieźć. Północna Walia wzbogaciła się w końcu XVIII wieku w sieć kanałów, po których pływały barki transportujące towary. Obecnie nie pełnią funkcji transportowej, można natomiast wynająć na kilka dni mini-barkę i miło spędzić wakacje. W kilku miejscach nad dolinami przerzucono akwedukty, tak więc zamiast rzeką na dole płynie się rynną z wodą na górze.  Podobna lecz całkiem współczesna rzecz jest pod Magdeburgiem, tyle że walijskie akwedukty są o dwa wieki starsze, w dodatku zbudowane z odlewanych żelaznych płyt.
Portmeirion
Z czasów, w których działa się akcja ‘Coal House’ pochodzi śródziemnomorska extrawaganza na walijskim wybrzeżu, czyli miasteczko Portmeirion, zaprojektowane przez znanego wówczas architekta, Williams-Ellisa. Rzecz wygląda trochę jak dekoracja filmowa, którą zresztą była - pod koniec lat 60 ubiegłego wieku kręcono tam serial fantastyczno-szpiegowski The Prisoner z Parickiem McGoohanem, raczej nieznany w Polsce, lecz cieszący się statusem filmu kultowego na Wyspach. Od czasu serialu za wstęp na teren wioseczki pobierane są opłaty, w sklepikach można nabyć gadżety związane z filmem a raz do roku odbywają się zloty fanów.

Viewing all 471 articles
Browse latest View live